Blog dostępny również pod adresem izabelaszmit.wordpress.com
(dostęp do serwisu blogspot został częściowo utrudniony w Turcji)

piątek, 10 grudnia 2010

Turecka cierpliwość

Od tego momentu tak zacznę określać stan, jaki opanowałam w umiejętności oczekiwania na wszystko, na co można tylko czekać. Tak… uwierzcie mi tutaj czas płynie wolnej a zegary trącą na znaczeniu.

Od początku podejrzewałam, że coś jest nie tak, ale dopiero teraz wszystko sie okazało.

Wszystko zaczęło sie od naszej przeprowadzki. Nie wspomnę o tym, że w zasadzie nikt oprócz I nie pomagał L szukać nowego mieszkania dla nas. W Turcji nieważne kto, nieważne co, ważne kiedy. Krotko mówiąc jak sam nie zrobisz to zrobione nie będzie. Może to trochę wina naszej chłodnej mentalności, może chłodnego klimatu. Jedno jest pewne przeżyłam prawdziwy szok kulturowy 3 miesiące po przyjeździe, kiedy juz myślałam ze wszystko wiem i nic mi nie jest straszne.

Nie dziwi mnie brak pomocy przy poszukiwaniach mieszkania, bo większość z nich to jeszcze dzieci i bali sie sytuacji, ze poprosimy kogoś żeby podpisał umowę (czasem agencja nieruchomości wymaga potwierdzenia umowy przez obywatela tureckiego). Na szczęście nie było takiej potrzeby. I kiedy U i A poszli z nami zobaczyć juz wynajęte mieszkanie i pomóc przetłumaczyć umowę obiecali wszechstronna pomoc kolejnego dnia. Rozochocone z L ze nie będziemy musiały szorować kolejnego mieszkania same, postanowiłyśmy poczekać na pomoc, a tymczasem spędzić ostatnią nieprzyjemną noc w starym mieszkaniu.

W środę po pracy do pomocy stawiło się 3 pomocników - S, B I Y. Muszę przyznać że po prostu wspaniale zadziałaliśmy. Ja – łazienka, L – kuchnia, a nasza dziarska trójka dwa pokoje. Kolejnego dnia zostawiłam klucze, aby nasze anioły mogły działać, kiedy my pracujemy. A jak wróciłam do mieszkania to kazano mi zdjąć buty przed wejściem do własnego mieszkania!!! Bomba!!! Pomyślałam i przypomniało mi sie jak chłopaki marudzili na AIESEC, ale zupełnie nie rozumiałam dlaczego. Poduszki, firanki, narzuty i wszystko, co można uprać zostało podzielone miedzy tych, którzy mają pralki, odkurzacz pożyczyła nasza nowa sąsiadka z naprzeciwka, a cala reszta zrobiona własnymi rekami i środkami.

Pozostało tylko kupić znalezioną pralkę, zaaplikować o Internet, uprać dywany I zgłosić agencji niedziałający piecyk. I wszystko to miałyśmy obiecane w pakiecie u aiesecerów. Wiec cóż nam pozostało – cierpliwie czekać na efekty. W piątek wzięłam pół dnia wolnego, żeby załatwić Internet i… tu zaczęły sie schody.

Najpierw okazało się, że jedyny operator telefonii stacjonarnej proponuje nam Internet, ale będziemy musiały bulić 20 lira miesięcznie za telefon, którego nie użyjemy ani razu, co w rezultacie da 200 TL za nic. W życiu!!! I nikt nie zna innego operatora, który nie wymaga linii telefonicznej w mieszkaniu. A jak pytam o tego, który wiem że nie wymaga to nikt nie wie, o czym mówię, wściec się można. Dopiero w pracy mądre głowy powiedziały mi, ze jest dwóch, ale musze zapytać czy w tej dzielnicy ktoś juz ma, żeby można było tylko podłączyć. I co? Nie ma. Nadal pozostaje kwestia operatora, którego ja chcę, ale nikt mi nie potrafi powiedzieć.

Mija piątek. W sobotę jadę z L do niej do pracy żeby spotkać sie z właścicielem i ustalić godziny lekcji z angielskiego, których mam mu udzielać oczywiście za pieniądze. Umówione na rano spotkanie odbywa sie z bagatela 3 godzinnym opóźnieniem!!! Kiedy już sie dogadujemy i wracamy do domu na zegarku 3 popołudniu, dzień poleciał a nadal nic nie zrobione i brak firanek w oknach, czasem można poczuć sie jak na czerwonej ulicy, a telefony aiesecerów powoli milkną.

Wieczorem same idziemy do biura firmy, która zapewnia Internet i dowiadujemy sie wszystkiego, o co pytamy za pomocą Google translate (cudo a nie wynalazek!!!) Okazuje się, że możemy mieć Internet z tej firmy za koszt, o jakim rozmawiałyśmy i do tego telewizję kablową – życie nabiera barw.

W niedziele z rozpaczą w smsach wzywamy B żeby w końcu ktoś z nami poszedł i przetłumaczył, co chcemy powiedzieć człowiekowi od naszego fantastycznego automatu. Ustalamy, że w poniedziałek pralka będzie u nas z roczną gwarancją, transportem i podłączeniem w cenie! No to jest serwis.

Zostawiam swoje klucze z nadzieją, że jutro obudzę sie w nowym lepszym świecie z Internetem i pralką a tymczasem budzę sie w Turcji… gdzie czas płynie wolno i jak nie wywrę presji na innych to tak jakbym nic nie chciała i nikt mi nic nie obiecał.

Internetu nie ma, bo znów kwestia podpisu, a sprzedawca pralki przekładał termin instalacji aż do środy. Wyobraźcie sobie mnie w tej sytuacji… Ja, która zawsze mam wszystko zrobione już, albo wczoraj, czekam tydzień bez żadnej pewności że nie będę czekać kolejnego. A po drugie ja, córka mojego taty, który słynie z cholerycznego charakteru… Krótko mówiąc zrobiłyśmy rozróbę jakich mało. Koniec końców obie wzięłyśmy wolne na środę żeby zmienić adres w papierach na policji. I tak sie spięłyśmy, ze załatwiłyśmy i Internet i pralkę jeszcze przed 6 wieczorem.

Do oddziału operatora wystarczyło tylko pójść, tak jak do sprzedawcy pralki. Jeszcze tego samego dnia zrobiłyśmy pierwsze pranie, które w końcu było czyste, bo poprzednia pralka trochę nas oszukiwała przez 4 godziny cyklu! Do tego pranie jest prawie suche! W końcu Bosch to Bosch.

W międzyczasie musze przyznać sie, że podczas tego tygodnia napisałam kilka niemiłych smsów i maili, ale ile można czekać na brak odpowiedzi nawet na smsa. Jak się okazało całe to zamieszanie wyszło wszystkim na zdrowie. W środę zwołano wielkie spotkanie wszystkich MT i przedstawicieli AIESEC- Bursa. Wściekłam sie, mam iść na spotkanie i pierdaczyć o głupotach, podczas gdy w domu nic nie zrobione, bo wszyscy obiecują gwiazdy z nieba, a jak pytam, kiedy to nie ma odpowiedzi.

Ale poszłam… Na spotkaniu A, U, B I R zapytali, wprost czego od nich oczekujemy. Wszyscy zamilkli, podczas gdy ja zaczęłam mówić… zarządzania swoim czasem w sposób realny i nie obiecywania pomocy, jeżeli nie zamierza sie jej udzielić, bo sama mogę więcej, ale jeżeli wiem ze mam to zrobić sama a nie czekam i nic nie robię przez tydzień. Moja wypowiedź trwała w sumie około pół godziny, ale po skończeniu nikt nie miał nic więcej do dodania, tylko wszyscy przytaknęli. A aiesecerzy zapisali symbolicznie nasze przemyślenia. Poczułam sie spełniona…

Po spotkaniu nawet udaliśmy sie na herbatkę. I wtedy stało sie cos pięknego zadzwonił mój telefon a tam mój miły oznajmił że jest w Bursie. To był prawdziwy dzień Beckhama (jak to nazywa L).

Warto tu jeszcze wspomnieć o zmianie adresu na policji, bo ta sytuacja przyprawiła mnie o przekrwienie gałek ocznych. Najpierw umówiliśmy sie w biurze o 13, ale o chęci zmiany adresu poinformowałam odpowiednia osobę 5 dni wcześniej, żeby był czas przygotować dokumenty. Moje myślenie nie spotkało się z żadną reakcja. Na domiar złego S stawił się w biurze godzinę później a na moje smsy w ogóle nie odpowiedział. Biuro opuściliśmy o 14:25, przypomnę ze policja jest czynna tylko do 17, a z nami są jeszcze AS i J żeby aplikować o pozwolenie na pobyt. One zmarnowały juz jeden dzień, bo S też się spóźnił i było już za późno jechać. To jakaś kpina!!! Wiec prawie biegniemy do metra. I wtedy S wyciąga kartkę i przygotowuje pismo informujące o zmianie adresu… Po prostu no comment… I jeszcze mówi, że to moja wina, bo ja chciałam szybko wyjść z biura. Zabić go to mało…

To po to ja myślę kilka dni do przodu, żeby on miał wszystko tam gdzie wielbłądy jednogarbne mają to, co dwugarbne mają w drugim garbie (kto pierwszy zgadnie, co to za miejsce, dostanie prezent, serio mówię).

A na posterunku bardzo miły pan mundurowy za biurkiem oznajmia nam, że jakbyśmy chciały jeszcze raz zmienić adres i umiemy gotować, to możemy sie wprowadzić do niego. I z całą pewnością chodzi tylko o gotowanie…

Tym optymistycznym akcentem zakończę na dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz