Pierwsze urodziny w mieszkaniu. Trzeba żeby były wyjątkowe. Więc w tajemnicy przed solenizantką umówiliśmy się, że kupujemy prezencik i słodycze. A L. sama chciała kupić ciasto i zaprosiła swoich gości. Było nas w sumie 8 osób najbliższych znajomych L. Zaczęło się delikatną wprawką w mieszkanku, a główną imprezkę przenieśliśmy do pubu (prawdziwego pubu) z muzyką na żywo, który jest niedaleko naszego mieszkania. Prezentem był ciepły szal polarowy na chłodne i deszczowe wieczory, pudełko baklavy i materiałowy kwiatek. Coś wesołego, coś ciepłego i słodkiego.
Był tort z 18 świeczkami (chociaż L. ma lat 18 + VAT), było Happy Birthday, był prezent, była piosenka od E., bo go nie było z nami. Było wszystko i to wszystko przypomniało mi moje urodziny, które spędzałam w Anglii. I podczas, których poznałam G. Łza się w oku kręci, gdy to piszę, bo gdyby nie te zwariowane urodziny to przecież by mnie tu nie było… Never underestimate the role of coincidence in your life... ("Whatever works") Moje pamiętne: Hey! Smile! – które G. cały czas mi przypomina, strasznie mu zakręciło w głowie. Bo co to za tajemnicza dziewczyna, która podchodzi to poważnego chłopaka i mówi, żeby się uśmiechnął, a potem z tego co pamiętam ucięliśmy sobie pogawędkę na tematy polityczne. Jak to na pierwsze spotkanie przystało to przecież bardzo romantyczny temat.
Nasze krótkie spotkanie obserwował S. – mój serdeczny przyjaciel z Salford i skwitował je krótko: He is into you girl! – Wpadłaś mu w oko dziewczyno! I chyba miał rację. Od razu znalazł mnie na FB i powoli oczarowywał aż do dziś.
Ta impreza coraz bardziej przypominała mi studenckie życie w Anglii. Ale ten pub do którego poszliśmy na koniec, był po prostu bezbłędny. To była dla mnie mentalna wyspa angielskojęzyczna pośrodku 4 południowych mórz. Zespół, który grał europejską muzykę po angielsku… wystrój poprawnie irlandzki i barmani mówiący po angielsku. Jedyne co przerywało moją podróż w czasoprzestrzeni to "Tesekkurler, Sagol" na koniec każdej piosenki, zamiast "Cheers guys".
Potem udaliśmy się w jeszcze jedno miejsce, słynny Kat3 (=katuç) czyli ulubiona imprezownia AIESEC Bursa, dość przyjemne miejsce, trochę dziwne, że takie puste w piątek wieczorem. Tam też była muzyka na żywo i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że zdecydowanie bardziej wolimy nawet tureckie przeboje, ale w wykonaniu na żywo. Mężczyźni w Turcji są na prawdę rozśpiewani. Nawet w pracy kiedy gdzieś jakaś melodia przebrzmi przez ściany biura, zaraz słyszę mruczando zza męskich biurek, i nawet co po niektórzy zaczynają dorzucać słowa. A z tego wieczoru w głowie została mi kolejna melodia...
Tego wieczoru bardzo brakowało mi marynarza. Pomimo tego, że impreza była przednia i naprawdę wszyscy dobrze się bawili, tort był pyszny i muzyka taką jak każdy z nas lubi najbardziej. To nie potrafiłam się do końca wczuć w nastrój, bo kogoś mi brakowało. Czuje na sobie jakieś piętno ostatniego pobytu w Turcji. Kiedy wszystkim zajmował się G. Nie miałam problemów z językiem, bo go przecież nie używałam. Nie miałam problemu z zawyżonymi cenami, bo przecież Turka nie oszukają, ani nie naciągną. Wszystko było jakieś inne i zawsze miałam się za kogo schować.
Podczas kolacji w domu koleżanki Turczynki, której tata jest kapitanem statku, zapytałam jej mamę jak to jest być żoną kapitana. A ona podniosła zaciśniętą pięść do góry i składając jedno zdanie z wyrazów które znała w 3 językach, dodała mi siły na chwile zwątpienia:
Był tort z 18 świeczkami (chociaż L. ma lat 18 + VAT), było Happy Birthday, był prezent, była piosenka od E., bo go nie było z nami. Było wszystko i to wszystko przypomniało mi moje urodziny, które spędzałam w Anglii. I podczas, których poznałam G. Łza się w oku kręci, gdy to piszę, bo gdyby nie te zwariowane urodziny to przecież by mnie tu nie było… Never underestimate the role of coincidence in your life... ("Whatever works") Moje pamiętne: Hey! Smile! – które G. cały czas mi przypomina, strasznie mu zakręciło w głowie. Bo co to za tajemnicza dziewczyna, która podchodzi to poważnego chłopaka i mówi, żeby się uśmiechnął, a potem z tego co pamiętam ucięliśmy sobie pogawędkę na tematy polityczne. Jak to na pierwsze spotkanie przystało to przecież bardzo romantyczny temat.
Nasze krótkie spotkanie obserwował S. – mój serdeczny przyjaciel z Salford i skwitował je krótko: He is into you girl! – Wpadłaś mu w oko dziewczyno! I chyba miał rację. Od razu znalazł mnie na FB i powoli oczarowywał aż do dziś.
Ta impreza coraz bardziej przypominała mi studenckie życie w Anglii. Ale ten pub do którego poszliśmy na koniec, był po prostu bezbłędny. To była dla mnie mentalna wyspa angielskojęzyczna pośrodku 4 południowych mórz. Zespół, który grał europejską muzykę po angielsku… wystrój poprawnie irlandzki i barmani mówiący po angielsku. Jedyne co przerywało moją podróż w czasoprzestrzeni to "Tesekkurler, Sagol" na koniec każdej piosenki, zamiast "Cheers guys".
Potem udaliśmy się w jeszcze jedno miejsce, słynny Kat3 (=katuç) czyli ulubiona imprezownia AIESEC Bursa, dość przyjemne miejsce, trochę dziwne, że takie puste w piątek wieczorem. Tam też była muzyka na żywo i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że zdecydowanie bardziej wolimy nawet tureckie przeboje, ale w wykonaniu na żywo. Mężczyźni w Turcji są na prawdę rozśpiewani. Nawet w pracy kiedy gdzieś jakaś melodia przebrzmi przez ściany biura, zaraz słyszę mruczando zza męskich biurek, i nawet co po niektórzy zaczynają dorzucać słowa. A z tego wieczoru w głowie została mi kolejna melodia...
Tego wieczoru bardzo brakowało mi marynarza. Pomimo tego, że impreza była przednia i naprawdę wszyscy dobrze się bawili, tort był pyszny i muzyka taką jak każdy z nas lubi najbardziej. To nie potrafiłam się do końca wczuć w nastrój, bo kogoś mi brakowało. Czuje na sobie jakieś piętno ostatniego pobytu w Turcji. Kiedy wszystkim zajmował się G. Nie miałam problemów z językiem, bo go przecież nie używałam. Nie miałam problemu z zawyżonymi cenami, bo przecież Turka nie oszukają, ani nie naciągną. Wszystko było jakieś inne i zawsze miałam się za kogo schować.
Podczas kolacji w domu koleżanki Turczynki, której tata jest kapitanem statku, zapytałam jej mamę jak to jest być żoną kapitana. A ona podniosła zaciśniętą pięść do góry i składając jedno zdanie z wyrazów które znała w 3 językach, dodała mi siły na chwile zwątpienia:
Żony marynarzy to silne kobiety.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz